/ Felietony i wywiady / Mam wirusa - gotowania.

14 grudnia 2012

Ewa jest piękna (to wie każdy) i błyskotliwa (to wiedzą ci, którzy mieli okazję choć chwilę z nią porozmawiać). No i jest kobietą sukcesu - pisze książki, prowadzi program telewizyjny, zna ją cała Polska. Mankament jest jeden: Ewa jest nosicielem wirusa. To wirus gotowania. Jakkolwiek by to zabrzmiało, jej życie kręci się wokół kuchni. I tym gotowaniem zaraża ona wszystkich wokoło: córkę, przyjaciół, oświetleniowców z ekipy programu, ludzi, których nawet nigdy nie widziała.

Kuchnia, jej królestwo 

Ewę Wachowicz odwiedzamy w jej domu na krakowskiej Woli Justowskiej. Kupiła go z powodu pięknego ogrodu, w którym może hodować zioła i kwiaty. W eleganckich, przestronnych wnętrzach króluje oczywiściekuchnia

Wielka, kusząca pięknymi zapachami, w której znajduje się chyba każde kuchenne narzędzie, jakie tylko można sobie wyobrazić. Nawet lodówka jest podwójna, otwierana na dwie strony. Ewa specjalnie sprowadziła ją z Niemiec, bo u nas nie można nawet takiej dostać.

Ta kuchnia jest też planem zdjęciowym. Tu Ewa kręci swój program kulinarny "Przez żołądek do serca" (emituje go stacja Polsat Cafe). W czasie nagrań musi zmieścić się tu piętnaście osób z ekipy. 

- Ale nie ma w tym żadnego przekłamania, to rzeczywiście mojakuchnia, wszystko gotujemy na miejscu. I tej kuchni używam też na co dzień. Bo uwielbiam gotować przez cały czas! Urządzam dla przyjaciół kolacje, eksperymentuję z przepisami, które dostaję od ludzi. O, na przykład karkówka pod kapustą z ananasem - ten przepis dostałam od dentysty. I teraz znalazł się w mojej najnowszej książce - opowiada. 

Początkowo podchodziła do tego przepisu z dużą dozą ostrożności, a na swoich "królików doświadczalnych" wybrała Andrzeja Sikorowskiego i jego żonę. Dziwnie na nią spojrzeli, usłyszawszy, co zaserwuje. A potem wylizywali talerze. 

Wszelakie przepisy od ludzi zbiera zresztą z namiętnością, wykorzystując je też często w swoich programach. 

Kilimandżaro kulinarne 

- Kawy? Herbaty? Mogę też zaproponować pyszne ciasto brownie - deklaruje, kiedy wchodzimy do jej kulinarnego królestwa. Ale zaraz dodaje: - Zastrzegam jednak, że brownie nie piekłam sama. Znalazłam je wczoraj pod swoimi drzwiami, z karteczką od kobiety, z którą kiedyś ucięłam sobie na targu miłą pogawędkę - opowiada, pokazując odręczny list. 

Bo gotowanie, jak mówi Ewa, jednoczy ludzi jak chyba nic innego. Uwielbia pichcić coś dla przyjaciół, a i przyjaciele zaskakują ją czasem kulinarnymi niespodziankami. 

Przygotowuje dania również w dość ekstremalnych warunkach. Wspina się w skałach, a po takim wysiłku - wiadomo, robi się głodna jak wilk. Potrafi więc przygotować biwakowe obiady. Nigdzie nie smakują tak dobrze jak w podkrakowskiej Jurze. 
Nawet w sierpniu, kiedy zdobywała Kilimandżaro, kuchnia była gwoździem programu. - Może to zabrzmi jak bajka, ale nawet tam dbaliśmy o to, żeby jedzenie było smaczne. Na śniadanie obowiązkowo pałaszowałam owsiankę z żurawiną i migdałami - wspomina ze śmiechem. 

"Wirusem gotowania" zaraziła też oczywiście córkę. 12-letnia Ola potrafi już sama przyrządzać proste (i mniej proste) dania. Mało tego, wychodzi jej to ponoć całkiem nieźle. W sobotę, kiedy Olę odwiedzają jej szkolne koleżanki, Ewa przygotowuje dla nich ciasto pod pizzę i składniki: czosnek, pepperoni, kiełbasę, mozarellę. Dziewczynki same wybierają swoje ulubione składniki, dekorując nimi ciasto. Ewa chce im pokazać, że gotowanie jest frajdą. 

W gotowaniu nie chodzi o to, żeby się namęczyć 

Ewa właśnie wydała swoją najnowszą, czwartą już książkę kucharską. W "Ewa gotuje - ulubione" znajdziemy przepisy na jej najukochańsze dania. Takie, którymi najczęściej częstuje swoich gości. W większości proste, ale - jak obiecuje - pyszne. 
Bo w gotowaniu nie chodzi o to, aby się przemęczać, siedzieć nad garami godzinami. - Otworzyłam ostatnio książkę Gordona Ramsaya i pomyślałam: kurczę, ja gotuję zawodowo, a miałabym problemy z przyrządzeniem większości zaproponowanych przez niego dań. Według mnie chodzi raczej o to, żeby przepisy były proste, a ich realizacja - po prostu przyjemna - tłumaczy Ewa. 

Jeden z ulubionych przepisów Ewy, który też znalazł się w jej najnowszej książce, to ten na włoskie, kruche ciasteczka cantucci (zwane przez Włochów pieszczotliwie: cantuccini). 

- Nigdy nie może ich zabraknąć na moim stole. Przyrządza się je prosto, zawsze wychodzą, a dodatkowo mają taką zaletę, że mogą leżeć przez długie tygodnie i nic im się nie dzieje - opowiada Ewa. 

Dominującym składnikiem tych ciasteczek są migdały. Łakocie Włosi maczają w kawie, choć Ewa uwielbia jeść je też z gorącym kakao. 

Ale koniec już tego gadania: zabieramy się za pieczenie. Ewa sieka nożem 15 dag migdałów (razem ze skórkami). Potem wyciąga stolnicę i przesiewa na niej 25 dag mąki z połówką łyżeczki proszku do pieczenia. Kroi cytrynę i do mąki dodaje jej aromatyczną skórkę. 

W międzyczasie jej kot brytyjski, zwierzę o dostojnym wyglądzie i szalonym charakterze, tuli się z zadowoleniem do jej nóg. Chyba też uwielbia, jak jego pani gotuje. 

Do masy musimy dodać jeszcze szczyptę soli, łyżkę masła i pół szklanki cukru. Oraz wysiekać. 

Potem Ewa zręcznie formuje z ciasta kopczyk, a w kopczyku robi dołek. Tam lądują dwa całe jajka (Ewa dodaje takich swojskich, od mamy, z żółtkami o intensywnym kolorze - smakują o niebo lepiej niż te kupione w markecie!). Teraz jeszcze trzeba zarobić ciasto, a na koniec dosypać migdały i zagnieść je z ciastem. 

Całość Ewa formuje w wałek i wkłada na pół godziny do lodówki. Mamy chwilę przerwy, więc Ewa częstuje nas doprawianą przez siebie oliwą smakową - taką z chili, czosnkiem, grzybami z jej ogrodu, ziołami. Maczamy w niej chleb i zajadamy się, aż trzęsą nam się uszy. 

Ale czas wyjąć z lodówki ciasto. Ewa dzieli je na trzy części i formuje wałki, każdy o średnicy około dwóch centymetrów. Układa je na blasze wyłożonej papierem do pieczenia, po czym smaruje ciasto żółtkiem roztrzepanym z łyżką mleka. Wkłada do piekarnika nagrzanego do 180 stopni. 

Rozchodzą się zapachy 

Mija pół godziny, a w domu Ewy zaczyna rozkosznie pachnieć. Musimy już wyciągać ciasto z piekarnika. Przed krojeniem trzeba je jeszcze ostudzić - w zamrażarce lub, tak jak my, wystawiając na chwilę na panujący za oknami mróz. 

Ewa z typową dla siebie zwinnością kroi wystudzone ciasto na skośne kromeczki o grubości około dwóch centymetrów. Wkłada je raz jeszcze na wyłożoną papierem blachę i suszy w temperaturze 150 stopni przez około 20 minut. Cantuccini nie mogą być nasiąknięte wilgocią. 

Teraz już możemy zabierać się za jedzenie. Ale (z wielkim trudem) poprzestajemy na spróbowaniu tylko po jednym. Tym razem Ewa przyrządziła swoje ukochane cantuccini dla czytelnika "Krakowskiej". 

Pięknie zapakowała je w ozdobny muślin razem ze swoją najnowszą książką, na której wypisała świąteczne życzenia. Prezent od Ewy przekażemy osobie, która prześle do nas najfajniejszy przepis na swój ulubiony wypiek. 

Bo na pewno i wśród naszych Czytelników są tacy, którzy kochają słodkości (jeść i piec) tak bardzo, jak Ewa. - Widziałaś kiedyś kalorie? - pyta ze śmiechem. No, nie widziałam. - Ja też. Więc nie wierzę w ich istnienie. 

U niej cantuccini, włoskie, kruche ciasteczka, są na stole zawsze. Przepis Ewy znajdziemy w jej nowej książce. 

1. W cieście robimy dołek i wbijamy do niego jajka 
2. Ciasto (mąka, jajka, cukier, masło, sól) zarabiamy 
3. Przed pieczeniem smarujemy jajkiem z mlekiem 
4. Pieczemy, studzimy, kroimy, wysuszamy. Gotowe!

Źródło: Gazeta Krakowska

Wróć do listy felietonów